Dwie bułki wrocławskie z serem popite szklanką mleka już zjedzone – sobotnie śniadanie z głowy. Jutro niedziela, czyli komunistyczny wynalazek na nic-nierobienie. W związku z tym konieczna jest szmata oraz metalowa tubka z pastą FORNIT (patrz foto), niezwykle cichy i bezkurzowy odkurzacz (również foto), żeby ta niedziela miała odpowiednią oprawę. Umówiony kontakt, który będzie czekał Wartburgiem przed terminalem (za dużo powiedziane) w EDHL, którym skoczymy do najbardziej wysuniętego przejścia granicznego między NRD a RFN, pozwoli pobrać kontrabandę, co ją potem wymienimy w równie umówionym Fiacie 125p na kopertę, której zawartość będziemy mogli realizować w punktach handlowych Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Pozwoli to godnie przeżyć niedzielę, a tęskne spojrzenie sąsiadów, co przyjdą napić się zachodniej kawy i zapalić malborasa, wprawi nas w doby humor.
FL320, niecałe 8 ton paliwa, godzina drogi z niewielkim ogonkiem smugi kondensacyjnej za naszym A320. Spokojnie, zdążymy. Udziec, a jak kto zamożniejszy to cała pierś, z indyka już umyty i osuszony. Z namaszczeniem, takim samym co Joanna spod krzyża, smarujemy mięso przyprawami – ja dostałem w spółdzielni tylko sól, pieprz i została jeszcze resztka słodkiej papryki produkcji bułgarskiej. Wszędzie, dokładnie, dajmy sobie czas, jeszcze sprawdzają profile osobowe pasażerów na bramkach w EPGD. Indyk sam z siebie jest równie suchy, co gadka towarzysza Władysława, w związku z tym musimy go wypełnić jakąś ideologią. Ja proponuję w tym celu duszone pieczarki z cebulką, bo ja po nich mam taką ideologię potem, że wszyscy mi ustępują miejsca w Sanosanie pekaesu. Wszystkie miejsca w promieniu dwóch metrów również puste. No to jest jakiś pomysł na zatłoczonego Rajana albo Łiza, co nie?
Pieczarki kroimy cienko, cebulkę o smaku równie ostrym co spojrzenie towarzysza Leonida (ostrzyc brwi i uważać na niedźwiedzia!) również w kostkę i potem na rozgrzany, niczym gorące głowy reformatorów czechosłowackich, olej – dusimy dobre 20 minut. W tym czasie, jak oddech wielkiego brata robi porządek z nadmiarem wilgoci, my, ostrym, jak język Moczara, nożem wykonujemy kieszonki w naszym udźcu. Tak, tak samo, jak tę drugą kieszeń w za dużej spódnicy działaczki Solidarności. Kieszonki tak na oko w rozmiarze dwóch paczek malborasów. Robimy to dopiero na ustabilizowanej przelotowej i to po zasięgnięciu języka w sprawie ewentualnych turbulencji, bo jeszcze bibuła wypadnie… i po pieczarkowym zaskoczeniu „jak cię huchnę, to cię zdmuchnę” – nici.
Gdy kieszonki gotowe, pieczarki uduszone (oj, nie lubimy tego słowa, lepiej przypadkowe wypadnięcie z 9 piętra), wypełniamy kieszonki nadzieniem, tak z namaszczeniem. Równie pieczołowicie je zamykamy, wykałaczkami z Sianowa oczywiście. Całość wkładamy do brytwanki żeliwnej produkcji spółdzielni pracy chronionej z Łucznika. Zalewamy bulionem i do piekarnika na 200 stopni.
W tym czasie piękne podejście na rwy25 w Lubece, bo wiatr z zachodu o smaku dobrobytu i wyśnionej demokracji, z którą potem człowiek nie wie, co ma zrobić. Terminal jest w zasadzie wielkim namiotem, no ale co tu się dziwić, jak każdy obrotny i dobrze, że granica niezbyt szczelna. Czeka łącznik, ale nie Wartburgiem, tylko autem dla ludu mit klimaajnladug und elektrisze fensterszajbung. Cóż, widać handel kwitnie. Jedziemy do umówionego miejsca, podziwiając zabytki wpisane na listę UNESCO, lecz my się koncentrujemy na liście towarów, co to je mamy wymienić. Spotykamy się koło komór na ładunki wybuchowe, co je tam trzymają na wypadek inwazji zdemoralizowanych bikiniarzy z Zachodu. Dokonujemy wymiany. Wszystko idzie sprawne, kieszonki okazały się szczelne, nic nie wypadło. VWracamy na lotnisko, w podręcznej kieszeni wejściówka w postaci dwóch paczek malborasów przełożonych prezydentem Dżaksonem. Działa. Cuda.
Na pokładzie A320 już spokojnie, trasa powrotna trochę dłuższa, ale może i lepiej, bo na tym zachodnim pomorzu to nigdy nic nie wiadomo. FL310, nie za wysoko, nie za nisko, żadnej kurna chmury, wiatr praktycznie śladowy. Czuć w powietrzu mroźny oddech towarzyszy, którzy towarzyszą nam w każdej czynności już od lat. Dobrowolnie. RATOR1P, czyli piękna panorama starówki oraz stoczni, w której mamy znajomego elektryka. Tylko z tym płotem nie wiadomo jak będzie, bo kręgosłup już nie ten. Nie, ten biologiczny, bo moralny ponoć w porządku – tak orzekł sąd.
Indyk ładnie uduszony, jak masz termoobieg to ETA hour 20, jak nie to dłużej. Aromat naprawdę niedzielny – pilnować tylko, czy ilość bulionu odpowiednia, bo indyk ma tendencję do wysychania, a przecież to nie wielbłąd. I to jest bardzo dobra koncepcja. Tylko czemu ona ma celny mundur na sobie? Czyżby na ostatniej prostej coś miało pójść nie tak? Przecież nie mieliśmy zamiaru obalać systemu, tylko choć przez chwilę poczuć się jak człowiek, wolny człowiek…
A z resztą… Raz możemy być bohaterem, w końcu wszystkie rozmowy na freq są (kon)trollowane… Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę… odwieźli go Wołgą na Kurkową w Gdańsku. Będzie bolało… (AK)