Ludzie odlatujący z lotniska w Łodzi, jak i pewnie pozostałych lotnisk na świecie, dzielą się na trzy grupy. Pierwsza z nich, to ludzie którzy na lotnisku pojawiają się 2-3 godziny, przed odlotem. Najpierw czekają, potem oddają bagaż rejestrowany, potem czekają, potem przechodzą kontrole bezpieczeństwa, potem czekają potem wsiadają do samolotu by znowu czekać.
Druga grupa, to Ci którzy pojawiają się w promieniu jednego kilometra od lotniska 2-3 godziny przed odlotem i zaczynają poszukiwanie odpowiedniego terminalu. Pierwsze kroki kierują oczywiście pod terminal pierwszy. Nie zauważają wielkiej kwadratowej, o boku 1 metra tablicy z napisem terminal 2 i wielką strzałą wskazującą kierunek do niego. Nie zwracają uwagi na strzałki namalowane na chodniku, pozostałe z wrześniowej operacji, wskazujące kierunek do odpowiedniego terminalu, wchodzą do pierwszego. W środku oglądają szopkę bożonarodzeniową, składającą się z Jezuska położonego na kawałku szkła i zastanawiają się czemu nie ma nikogo w terminalu. Po wyjęciu biletów i upewnieniu się, że nie pomylili godzin, wychodzą na zewnątrz i kierują się do terminalu numer 3, ponieważ to drugi budynek jaki widzą. I do tego jeszcze większy. Nie zastanawia ich, ani nie zaskakuje zestaw samochodów ciężarowych czy deski porozkładane wokół budynku. Nawet dźwig. Są determinowani i widzą w pełni oszklony budynek, jednak robotnik przy bramie wjazdowej na teren budowy uświadamia ich, że to nie ta droga. Wracają pod terminal i zauważają inny budynek, przy siatce. Po wyjściu z... aeroklubu, podchodzą do bramy wjazdowej na lotnisko, gdzie pani tłumaczy im jak dojść do terminalu numer 2. Jednak po minucie i tak zapominają drogę.
Nykoping nocą
Ostatnia grupa to tak zwani „poinformowani” bądź też „nieodpowiedzialni”. Pojawiają się na lotnisku 30 minut przed odlotem. Po przejściu odprawy bezpieczeństwa, znajdują się w hali z pozostałymi pasażerami czekającymi na samolot. Ci z pasażerów, którzy patrzą na nich z pogardą, to pasażerowie grupy 1. Grupa 2 patrzy z uśmiechem, w końcu znaleźli terminal pierwsi.
Wiem, że miałem wyjąć wszystko z kieszeni, ale nie było nigdzie kosza, a wciskanie wysmarkanej chusteczki do pudła wydawało się ciut nie fajne, więc zostałem przemacany przez pewnego mężczyznę, którego oczy wypatrzyły nierówność w mojej prawej kieszeni. Jednak wszystko bardzo miło i wesoło, szczególnie że mój znajomy -Towarzysz podróży - postanowił poinformować straż graniczną, iż jego buty śmierdzą, kiedy kazali mu je zdjąć. Po zakupieniu 0,7l wody za 5zł!, przez co zostałem wyśmiany przez znajomego, udaliśmy się by spocząć na krzesłach. Gdy ludzie zaczęli ustawiać się w kolejce, jakby bali się, że braknie dla nich miejsca w samolocie, zaczęliśmy się z nich po cichu nabijać. Ale tylko przez chwilę, potem stanęliśmy razem z nimi, chcąc zdobyć miejsca przy oknie, najlepiej przy skrzydle. Gdy już wszedłem do samolotu, znalazłem szybko miejsce i usiadłem, oglądając co widzę za oknem. Pewien mężczyzna zauważył niezbyt miło, iż w tego typu środkach transportu nie trzyma się plecaka na kolanach. Przecież wiem, zaraz miałem schować... Pewnie należy do grupy nr 1.
Gdy kołowaliśmy, czułem się jak w wielkim autokarze. Przed pasem mocne hamowanie i czekamy. Na 90% pilot właśnie otrzymywał zgodę na lot, jak to zwykle bywa w Łodzi. 2 minuty i ruszamy. Zajęliśmy pas, słyszę, że silniki się rozpędzają. Wszyscy ludzie zachowują się jakby naprawdę byli w autokarze! Ja staram się zachować powagę na twarzy, z nudzeniem wpatrując w okno. Kiedy jednak poczułem ciąg silników które wręcz wcisnęły mnie w fotel nie potrafiłem ukryć podniecenia. Dosłownie parę sekund i byliśmy w powietrzu. Niestety chmury były bardzo nisko i zobaczyliśmy ziemię dopiero przed lądowaniem. Start nastąpił o godzinie 19. Podczas lotu podziwiałem stewardessy, jedna była naprawdę fajna. Oczywiście byliśmy zachęcani do obejrzenia katalogów Wizzair i zakupu pluszowych misi, lub tym podobnych. Misio był fajny, ale drogi. Skoro bilet kosztował 4zł, muszą znaleźć inny sposób, na zarobienie pieniędzy.
Przyziemienie całkiem miękkie, strasznie ciekaw byłem ile to było ft/min. Zboczenie „hobbistyczne”.
Następnie rozpoczął się nasz koszmar, choć na początku było dość ciekawie. Po wejściu do terminala i upewnieniu, że nie widać nigdzie Sławka, wymieniliśmy w kantorze PLN na paręnaście koron i wyszliśmy „na miasto”. Znajduje się ono 8km od lotniska, ale niewzruszeni wyruszyliśmy na pieszą wycieczkę. Po drodze znaleźliśmy kierunkowskaz F11 Museum. Na miejscu spotkaliśmy zamkniętą budę, przez szyby której nic nie było widać, oraz dwóch chłopaków w naszym wieku, którzy lecieli z nami samolotem. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że o 7 rano wylatują, tylko że do Mediolanu. Dodatkowo, za całość zapłacili 20zł mniej.
Woleli zostać w terminalu. Nudziarze. Jakieś 2 kilometry dalej zatrzymuje się kawałek przed nami samochód, który 2 minuty temu nas mijał. W środku mężczyzna w wieku 50-60 lat, uśmiecha się do nas, zadając pytania po Szwedzku. Nie wiedząc o co mu chodzi, weszliśmy do samochodu i ruszyliśmy w podróż. Próbowaliśmy wszystkiego. Nykoping centre! Sea, Beach, cokolwiek. Mówiliśmy po Polsku, Angielsku, Niemiecku, mieliśmy nadzieje że dane słowo brzmi podobnie. Zatrzymał się przy jakieś mapie, na której wskazaliśmy środek miasta mówiąc Centre, Nykoping Centre. W tym momencie zaczął nas pytać o hotel. Nie było opcji żeby się dogadać, więc zadzwoniłem do znajomego, który spędził rok w Szwecji, aby wytłumaczył Szwedowi że ma zawieźć nas do centrum. OK! Chyba zrozumiał. Tylko, czemu jeździmy dookoła? Zrozumieliśmy. Ten miły starszy Pan, pokazywał nam miasto. Zatrzymywał się przy ciekawszych miejscach, by tłumaczyć coś po Szwedzku i tak jeździliśmy. Do momentu, kiedy podjechał z nami pod dworzec, nazwany Nykoping Centre...
Gdy pojechał, wyszliśmy z dworca i poszliśmy zwiedzać miasto. Jest naprawdę piękne. Warto dodać, że Szwedzi to dziwny naród. Gdy jest ograniczenie do 30h na prościutkiej, długiej drodze, Szwedzi jadą 30km/h. Domy są czyste, nawet w centrum. W ciągu 5 godzin zwiedzania miasta znaleźliśmy jeden budynek, na którym znajdował się jakiś napis zmalowany sprayem, jestem pewny, że to robota polaków. Dodatkowo, co krok znajdowały się, nawet w centrum, pozostawione rowery. Mało które były przyczepione, ich po prostu nikt nie kradnie! Nie ważne, czy rower ma 50 lat, czy był to nowy specialized, rowery stały bezpieczne.
Oczywiście poszliśmy do portu. Przeszliśmy nawet wzdłuż ponad kilometrowego pomostu, pełnego w lód i coś, co przypominało psią kupę, jak słowo daje... Oczywiście potem trzeba było wracać tą samą drogą. Zmęczyło to nas strasznie ponieważ na pomoście strasznie wiało, a jego oblodzenie znacznie nas spowolniło. Kolega przestał naśmiewać się z zakupionej za 5zł wody.
Doszliśmy na najbliższy przystanek oznaczony na mapie. Niestety, pierwszy autobus na lotnisko o 4 rano, czyli za dwie godziny. Postanowiliśmy schować się więc na dworcu, było tam przecież ciepło. Niestety, dworzec otwarty do 23:30. Nie pozostało nam nic innego, jak podróż na pieszo.
Gdy o 4 rano, z przemoczonymi butami dotarliśmy na lotnisko, usiedliśmy na krzesłach i usnęliśmy, opierając się o stół.
Ryanair w środku
Otwieram oczy, nie wiem gdzie jestem, nie wiem co sie dzieje. Słyszę jakieś głosy, ale nie dociera do mnie ich sens. Przede mną widzę uśmiechającego się znajomego. Mówi „posuń się”. Zaczynam orientować się w sytuacji, na lewo stoi pewien Szwed, który chcę dostać się do pracy. Pracy, którą moje krzesło mu zagradzało. Wstałem, facet wszedł do budki i zaczął pracę. 5 minut później przyjechały pierwsze busy ze Sztokholmu i terminal zaczął się wypełniać. Więcej nie pośpię. Była 4:50.
Buty wciąż mokre, zostajemy na lotnisku. To była wieczność. Start dopiero o 11.
Zmęczeni, pochodzimy do kontroli bezpieczeństwa. Oczywiście, mimo całkowitego opróżnienia kieszeni, coś było nie tak. Zostałem zatem ponownie obmacany, a następnie postawiłem najpierw lewą, potem prawą nogę (z butem założonym, rzecz jasna) na pewniej maszynie, która jedynie włączyła w odpowiedniej chwili zieloną diodę. Potem dowiedziałem się, że porównuje ona wagę jednego buta i drugiego i jedynie w ten sposób sprawdza, czy czegoś w nich nie ma.
Start na czas i podziwiam piękne widoki zza okna. Co powiem na temat ryanair? Otóż, nie mam nic do stewardów, ale zdecydowanie bardziej podobał mi się stosunek kobiet do mężczyzn w liniach wizzair - 4:0. W ryanair było to 2:2. Dodatkowo, obie stewardessy były brzydkie. Ale wiem, to pewnie nie są standardy. Pewnie miałem pecha. Miejsca na nogi było mniej. W wizzairze dałem radę wyciągnąć nogi, choć musiałem się postarać. W ryanairze nie miałem możliwości wyprostowania nóg w fotelu. Wiem, że to inny samolot, ale to przecież nie od tego zależy. Dodatkowo, ilość reklam, loterii i tym podobnych była męcząca. Co chwilę gadali, namawiali, ale jestem w stanie to zrozumieć, pokonuje setki kilometrów za grosze.
Piękne podejście, zero chmur, lądowanie mięciutkie. Po wyjściu, kolega został wypytany, czy długo ma zamiar zostać, czy jest sam i tym podobne. Oni nie chcą tu imigrantów.
Edynburg
Szybki spacer i docieramy do przystanku Ingliston, skąd odjeżdża autobus linii 48. Po małych przygodach z zakupem biletów i dogadaniem z prawdziwym Brytolem, do tego Szwedem(więc akcent wprost wspaniały) wsiedliśmy do piętrowego autobusu miejskiego, zajmując oczywiście najlepsze miejsca, z przodu na piętrze. Podczas podróży podziwialiśmy widoki, naprawdę fajnie to wszystko wygląda. Nie jest to jednak już Szwecja i nie wszystko lśni czystością. Dodatkowo, lewostronny ruch, przez który dwa razy prawie wpadłem pod samochód przechodząc przez jezdnie i patrząc w lewo czy nic nie jedzie, jest moim zdaniem totalnie bezsensowny. No ale rozumiem, przecież jeżdżąc po prawej stronie, dopasowali by się do pozostałych krajów Europejskich, a na to nie mogą się zgodzić. Zamek w Edynburgu? Coś wspaniałego. Robi wrażenie, jednak na pieszo można dojść ścieżką pod kątem około 30 stopni jedynie do połowy wysokości wzgórza. Widok z tego miejsca na miasto jest mimo wszystko, naprawdę cudowny. Widać nawet wybrzeże, po drugiej stronie miasta.
Oczywiście jak prawdziwi turyści nie mogliśmy ominąć fast fooda, tym razem padło na Burger King. Ciepły posiłek, coś wspaniałego. W busie powrotnym dopadła nas obu chęć snu. Ledwo daliśmy radę wytrzymać, te 30 minut jazdy...
Ładujemy sie do boeinga. Czuję, że to już ostatnie minuty na obcej ziemi, ostatni lot samolotem, ostatnie godziny oczekiwania, do znalezienia się w wygodnym, ciepłym łóżeczku. Start, jak zwykle ekscytujący moment, jednak zmęczenie nie pozwoliło mi się nim cieszyć tak, jak za pierwszym razem. Nie byłem nawet w stanie wytrzymać do końca wznoszenia, jednak usnąć w ryanairze, to jak spać na stojąco. Naprawdę, ciężko o to. Ostatecznie, skończyło się na oparciu głowy o rozkładane z fotelu przede mną oparcia na laptopa czy jedzenie. Ile można spać w takiej pozycji, w lecącym samolocie z reklamami rogalów w czekoladzie w tle? Trzy minuty. Ile można spać w takiej pozycji, dodając totalne zmęczenie? Pięć minut. Wiele lat czekałem, aby zobaczyć ziemię z 11 tysięcy metrów.
Zachód słońca, prawie bezchmurne niebo, lecę tysiące stóp nad ziemią podziwiając świecące miasta i marzę tylko o jednym... o śnie. Teraz żałuję, że nie starałem się czerpać z tego większej przyjemności, wtedy żałowałem, że nie mam choćby 15 centymetrów więcej przed następnym fotelem.
Steward podaje informację, za 55 minut lądujemy. Najwyższa pora odwiedzić ubikacje w samolocie... małe a cieszy:) Nic ciekawego, oprócz samego spłukiwania, podczas którego o mało nie wpadła do środka rolka papieru, razem ze mną, a ja zastanawiałem się czy samolot nadal leci. Niezłe ciśnienie.
Lądowanie dość twarde, samolot leciał dość szybko, jak na mój gust i wykorzystał prawie cały dystans pasa. Wysiadam z samolotu, znane powietrze, znana ziemia, znane lotnisko. Tak blisko do znanego łóżka...
Gdyby ktoś mnie spytał czy wolę, czystą, porządną, bezpieczną, powolną, nudną Szwecje czy, brudną, pełną imigrantów, lewostronną Szkocje, wybrałbym Polskę.