Jak powiedział Bernie Ecclestone, w jednym z ostatnich odcinków tegorocznej letniej serii Top Gear, ludzie przychodzą na wyścigi Formuły 1 po to, aby zobaczyć karambol. Trochę podobnie jest w przypadku pikników lotniczych. Kilka z nich w ostatnich latach skończyło się tragicznie, co paradoksalnie zwiększyło zainteresowanie.
Dlatego z dużą przyjemnością wybrałem się 10. lipca na nieco inny piknik przygotowany przez Aeroklub Krakowski w Pobiedniku Wielkim (EPKP). Typowe piknikowe smażenie kiełbasy, kilka dmuchanych zjeżdżalni dla dzieci i kilka samolotów należących do aeroklubu. Do tego dużo mniejsze tłumy niż na Czyżynach, bo jednak do Pobiednika bez samochodu trudno się dostać.
Co zatem było atrakcją? Akrobacje szybowcowe, skoki spadochronowe, kilka ewolucji wykonywanych na samolotach i szybowcach. Nie było Żelaznych, Jurgisa, ani innych gwiazd akrobacji lotniczej.
Było za to to, czego od lat nie można się doprosić w krakowskim Muzeum Lotnictwa – można było dotknąć absolutnie każdej rzeczy w samolocie. Zwiedziliśmy Antka, Wilgę, Gawrona i Ceśkę. Zdjęcia za sterami, rozmowy z pilotami, a nawet sprawdzanie jak w Zlinie działają klapy. Wszystko w maszynach, które na co dzień latają... Ba! Zaczęły latać po kwadransie i za w miarę przyzwoitą kwotę dawały możliwość obejrzenia okolic lotniska z góry (od 40zł za 8 minut lotu).
Dzieci miały mnóstwo frajdy z siedzenia za sterami, oglądania przyrządów i dotykania dźwigni, które doskonale znają (przynajmniej moje dzieci) z Flight Simulatora. Ten piknik dał to, czego Muzeum Lotnictwa nie potrafi od lat dać fanom awiacji – prawdziwą bliskość samolotu, zamiast oglądania go przez brudną szybkę czy zza odgradzającej dostęp liny.