Główny włącznik prądu – on. Ruszają wentylatory, zapalają się światła kabinowe, czuć powiew powietrza z kanałów wentylacyjnych, wypadają z nich trupy much, pajęczyna tańczy jak szalona, rozświetlają się kontrolne napisy na ekranach, wszystko ożywa. Zajmujesz miejsce, wiesz, że coś już się rozpoczęło, nie da się tego zatrzymać. Obowiązki czekają, zza pleców słyszysz już odgłosy te co zwykle, stukanie, pukanie, przytłumione kroki, za chwile rozlegną się pierwsze głosy pasażerów. Najlepiej jak jest trudna pogoda, szaro, deszczowo i wietrznie – wtedy masz wrażenie, że obok płonie kominek, przytulne ciepełko i czujesz się jak w domu – nie bój, to tylko czerwona łuna sygnalizatorów zespołu podwozia i hydrauliki oznajmia, że jest już operatywna.
Robotę zaczynasz na 10 stanowisku, widzisz przez szybę wlepione w ciebie oczy odprowadzających; pełne podziwu i zazdrości; pełne zastanowienia, że jak to? – każda godzina twojej roboty to igranie ze śmiercią, swoją i powierzających się całkowicie w Twoje ręce pasażerów. Dla Ciebie to dzień, jak co dzień, nie myślisz o tym, myślisz jak wykonać najlepiej swoje zadanie. Briefing rozpoczynasz od analizy materiałów operacyjnych, wyboru trasy, sprawdzenia pogody, planujesz paliwo, wypełniasz formularze, wysyłasz plany i … do roboty.
Dźwigienek rządki, przycisków grupki, sekwencje kontrolne, panele radiowe, pierwsze łączności, pod Tobą już tug śmiga; to się toczy jakby mechanicznie, jakby trochę poza tobą, po prostu inni też robią swoją robotę. Kontro już powiadomiona, obdzwonione wszystko, sloty są… Wiesz co masz robić dalej. Za chwilę poczujesz tę moc pod swoją ręką, poczujesz ciąg, każdy centymetr twojego ciała odczuje tę moc dobitnie.
Podrywasz, wytrzymujesz, wznosisz, stabilizujesz. Z ręki do ręki i już pod obszarem. Wszystko zgodnie z planem, skrót masz aż do granicy, zaoszczędzisz, finanse się ucieszą. Sprawdzasz non stop parametry krzyżem po instrumentach oczyma wodząc, wszystko w jak najlepszym porządku. Komputery pokładowe monitorują parametry, wskazania poprawne, kontakt z bazą jest, no lot jak z marzeń jednym słowem. Jesteś od godziny ma przelotowej, muzyka silników, kojący szum klimatyzacji, w uszach fajerwerki Floriana, zaczynasz zniżanie.
Nagle słyszysz dziwny dźwięk z góry po prawej, jakieś łupnięcie, potem pstryk. Momentalnie robi się ciemno, wszystko gaśnie, jakiś dźwięk pojedynczy, nagle pojawia się wśród ciemności napis… Powered by Asus. Łupnięcie to ojciec otwierający drzwi do piwnicy, pstryk to kontakt, którym włączył światło i rozpoczął reakcję łańcuchową powodując restart kompa. Dwie godziny pooooooszłyyyyy.
Nie dość, że w niczym nie zawiniłeś, że zachowałeś procedury, że coś tam… bo po twoim locie nie zostało śladu – raport przepadł. To jak z maglownicą – kręci, ale w jedną stronę i albo gadasz po kaszubsku, albo nie gadaj z mechanikiem w ogóle.
Gdyby w realnym świecie prawdopodobieństwo wystąpienia jakichkolwiek usterek było równie wysokie jak w FSie – nikt o inteligencji powyżej poziomu płyty chodnikowej nie skorzystałby z tego środka komunikacji. Albo CTD, albo Acars, albo „out of memory”, albo restart … no możliwości jest naprawdę wiele. Do tego jeszcze przyciężkawa KKL się czepia, że to kapitan odpowiada za wszystko, w tym za stan maszyny.
Ja dla spokojności i zachowania zdrowia psychicznego wprowadziłem dla siebie personalną dyrektywę i dołączyłem do standardowej listy proceduralnej kolejną pozycję „Remove before flight”. Polecam, działa.
PS. Następny felieton na temat „Alkoholizm w grupie zawodowej v-pilotów” ;)